*
Witamy, Gość. Zaloguj się lub zarejestruj. Marzec 29, 2024, 10:24:06


Zaloguj się podając nazwę użytkownika, hasło i długość sesji


Strony: [1]   Do dołu
  Drukuj  
Autor Wątek: Wieża Babel  (Przeczytany 3835 razy)
0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



« : Maj 07, 2008, 11:16:55 »

Na jednym z forów zacząłem kiedyś cykl anegdotek o zabawnych „gafach” językowych. Nazwałem to wtedy „Wieża Babel”, myślę że zostanę przy starym tytule, bo jest już znany a i pierwsza anegdotka „Nieznany dialekt” jest przypomnieniem z tamtego cyklu.  W cyklu tym chcę opowiedzieć kilka anegdotek z mojego życia na temat językowych „wpadek”, chętnie też poczytam o przeżyciach lub historyjkach innych „forumowiczów” w tym temacie.
Dzisiaj pierwsza anegdotka pt:
„Nieznany dialekt”.

Kiedy przed ok. Dwudziestoma latami kupiłem sobie w bawarskim Schweinfurcie Golfa, mój kolega polecił mi firmę ubezpieczeniową HUK- Coburg, mój niemiecki nie był wtedy jeszcze doskonały ale nieźle potrafiłem się już wtedy po niemiecku dogadać, problem pojawiał się wtedy, gdy ktoś mówił jednym z wielu dialektów. Frankoński (fränkisch) jest tak trudny, że nawet Niemcy z sąsiednich landów tylko z trudem potrafią się z Frankonami porozumieć.
Wchodząc do biura HUK- Coburg marzyłem sobie w duchu aby był tam ktoś, kto mówi Hochdeutsch (niemieckim/ literackim). Los się do mnie uśmiechnął, siedziała tam niezwykle atrakcyjna młoda kobieta, która uśmiechając się zaprosiła mnie do stolika, w 10 minut załatwiliśmy formalności, na zakończenie dała mi kilka rad i mały breloczek w prezencie.
Po miesiącu mój dobry znajomy też chciał ubezpieczyć samochód i poprosił mnie żebym pomógł mu jako tłumacz. Przypomniałem sobie jaka fajna „laska” tam siedzi i nie musiał mnie już drugi raz prosić. Z uśmiechem „od ucha do ucha”, wprowadziłem kolegę do znanego już biura i zacząłem się rozglądać za moją „znajomą” agentką, niestety była na urlopie i przyjął nas sam szef, niezwykle grzecznie zaprosił nas do stolika, zaproponował po szklaneczce wody i przeszliśmy do sedna sprawy. Po kilku zdaniach spostrzegłem, że facet mówi mało zrozumiałą dla mnie „gadką”, powiedziałem mu, że niestety nie znam tego dialektu, którym się posługuje i że jeśli może, to mógłby mówić Hochdeutsch (literackim), gość zaczerwienił się jak burak, zaczął nerwowo wycierać pot z czoła i na nowo tłumaczyć o co mu chodzi, zrozumiałem że proponuje koledze jakąś taryfę ulgową ale potrzebuje jakieś dokumenty ale niestety nie potrafiłem zrozumieć o co mu chodzi. Człowiek robił się coraz czerwieńszy, ręce drżały mu już jak alkoholikowi, kiedy po raz kolejny prosiłem go aby nie mówił tym jego dialektem i przeszedł na Hochdeutsch ale niestety rozumiałem coraz mniej. Przypomniałem sobie, że niedaleko mieszka pan Alojzy, stary znajomy, który od dawna mieszkał już we Frankonii, zaproponowałem krótką przerwę i wytłumaczyłem, że mam kogoś, kto już dłużej tutaj mieszka. Dziwiło mnie bardzo, że gościu mnie potrafi zrozumieć a ja jego „ni w ząb” ale nie doszukiwałem się przyczyn, pobiegłem po pana Alojzego.
Po kilkunastu minutach wróciłem z moim znajomym, przecierałem oczy, szpicowałem uszy i nie wychodziłem z podziwu z jaką łatwością Alojzy dyskutował sobie z szefem biura HUK- Coburg, dziwne wydawało mi się też to, że doskonale rozumiałem pana Alojzego ale Niemca tak jak wcześniej co piąte słowo, nie musiałem już, pan Alojzy dokończył sprawę w 10 minut.
Po wyjściu zapytałem go: „panie Alojzy, zrozumiał pan ten jego dialekt w stu procentach, czy też pan musiał się czegoś domyślać”? Alojzy popatrzał na nas z politowaniem, pokiwał głową i uśmiechając się powiedział swoją śląską gwarą słowa, które do dzisiaj brzmią mi w uszach:
„Jaki zaś tam dialekt, jaki dialekt? Gupole, przeca tyn chop sie jąkoł”.

Kurcze, jak to dobrze znać języki
Zapisane
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



« Odpowiedz #1 : Maj 08, 2008, 11:59:43 »

Dzisiaj kolejna anegdotka z cyklu "wieża Babel". Anegdotkę tę nazwałem "Knedliczki i Brambory". Zachęcam do opisywania podobnych "wpadek językowych". Z pewnością niejedno podobne zdarzenie już ktoś, kiedyś przeżył.

Knedliczki i Brambory

Pod koniec lat osiemdziesiątych pracowałem w Czechosłowacji.  W trójkącie miast: Most, Chomutov, Bilina montowaliśmy automatyczne taśmociągi do transportowania węgla brunatnego. Często wspominam tamte czasy, bo te 11 miesięcy, które tam przepracowałem były naprawdę "owocnymi" miesiącami i to pod wieloma względami. Z Czechami można właściwie bez znajomości czeskiego dogadać się po polsku, "właściwie można", ale nie zawsze i nie do końca, bo jest kilka słów w języku polskim, które mają całkowicie inne znaczenie jak w języku czeskim. W Czechach nie powinno się używać w miejscach publicznych słów "szczotka", bo to określenie owłosionej części ciała, które kobiety kryją w majteczkach i zamiast polskiego "szukać" lepiej użyć czeskiego "hledać", bo szukać to odpowiednik polskiego "ciupciania". Myślę, że jeśli ktoś powie te słowa osobno, to go nikt w Czechach nie zlinczuje ani nie oskalpuje, ale nigdy nie zaryzykowałbym w jakimś kiosku zdania: "Niech mi pan poszuka jakiejś szczoteczki do zębów". Wracając jednak do Knedliczków i Bramborów  (ziemniaki), muszę przyznać, że takiej ilości i tyle rodzajów knedli nigdy jeszcze nie zjadłem i chyba już nie zjem. Po pracy autobus przywoził nas na rynek w Bilinie, zanim doszliśmy do "Ubytowni" (hotel), wchodziliśmy zazwyczaj do dosyć dużego sklepu, gdzie po lewej stronie był dział ogólnospożywczy, w środku warzywniak a po prawej coś w rodzaju imbisu lub garmażerki, gdzie można było na stojąco przy bardzo wysokich stolikach coś zjeść i wypić piwko. To "coś zjeść", to w zasadzie knedliczki w różnych  postaciach i z różnymi dodatkami, Knedliczki z masłem i cukrem, knedliczki z dżemem, knedliczki z gulaszem, knedliczki z cukrem i cynamonem, knedliczki, knedliczki, knedliczki. Dla bigosożernych i żurkosmakoszy, to naprawdę cios w żołądek. Dlatego po pracy jedliśmy coś na szybko żeby nie umrzeć z głodu, do tego piwko i do hotelu, prysznic, godzina drzemki i spacer do restauracji na nieźle zakrapianą obiadokolację.  Nowi i ci bardzo oszczędni kupowali sobie coś "nieknedliczkowego" i gotowali w hotelu.  Pewnego dnia, po 10-ciu a może 11-tu godzinach pracy autobus jak zwykle przywiózł nas na Biliński rynek, i jak zwykle większość z nas wstąpiła na knedliczki i piwko do sklepu na rynku, był też z nami Ecik, facet ze śląska, który niedawno dojechał. Ecik jako nowicjusz nie jadł ani knedliczków ani nie chodził do restauracji na obiadokolacje, Ecik gotował sobie sam i kiedy my jedliśmy już knedliczki z garmażerki popijając „Mostovarem  12” (piwo z mostowskiego browaru),  Ecik stał w kolejce w warzywniaku chcąc kupić ziemniaki. Kiedy już odstał swoje w kolejce zapytał: Są brambory? (ziemniaki) Na to sprzedawczyni: „Ně soů” (słychać jak „nej soł”).  Ecik na to: Jak „niesą” to poczekam. Wyszedł ze sklepu, zapalił klubowego, pochodził po rynku i po kilku minutach wrócił. Znowu odczekał swoje i znowu zapytał: Są już te brambory”? Teraz sprzedawczyni popatrzała na niego jak na intruza i z nieco podniesionym głosem odpowiedziała: „ Tak ja Wam řikala, co Ně soů” (powiedziałam panu, że nie ma). Ecik bez dłuższego namysłu wypalił na to: „To co q-wa, z Pragi je „niesą”?  Sprzedawczyni słysząc „q-wa”  aż podskoczyła, Ecik też czuł się „oszukany”, sytuacja stawała się napięta jak skóra na baranich jądrach, wiedziałem, że muszę wkroczyć pomiędzy obie strony, na szczęście nie byłem sam, który zrozumiał, że czeskie „Ně soů” (nie ma), brzmi prawie identycznie jak śląskie „niesą” (niosą) i Ecik myślał, że mu brambory doniosą. Sprzedawczyni po kilku minutach zrozumiała różnicę, zaprosiłem ją na obiadokolację, żeby nieco dokładniej wytłumaczyć „różnice językowe”, obiecała mi, że Polakom będzie już zawsze odpowiadać, „bramborów nie ma”.
No bo kurcze dobrze znać języki.  Mrugnięcie



Zapisane
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



« Odpowiedz #2 : Maj 09, 2008, 12:07:49 »

Dzisiaj nieco inny język. Sam nie wiedziałem co to "dablu- dablu". Ty wiesz? Nie? To poczytaj.

Dablu- Dablu.


Stephan, to mój sąsiad z za ściany, dla wszystkich znajomych to po prostu Stiopa. Stiopa, bo urodził się w okolicach Karagandy/ Kazachstan. Czasami gadulimy o Kazachstanie, czasami o Polsce, strajkach, powstaniu Solidarności i o obaleniu komunizmu, ale obojętnie o czym dyskutujemy, rozmowa i tak  kończy się sprzeczką a właściwie sporem o to co lepsze, polska "wóda" czy ruska "goriałka". Stiopa dużo rozumie po polsku, bo mieszkał w osadzie, gdzie było dużo Polaków, byli to zesłańcy lub ich potomkowie, zesłani za czasów Stalina. Dzięki Stiopie, mój rosyjski "ocalał od zapomnienia" a i Stiopa nieźle poprawił przy mnie swój polski. Kiedyś wracając z pracy, spotkałem Stephana przed domem, jak zwykle przywitał mnie swoim pozdrowionkiem na rano, południe i wieczór: "Nu, kak u Tjebia"? I nie czekając na odpowiedź, zadawał jak to zwykle robił nastąpne pytanie: Wiesz co to po polsku "DABLU"? Widząc moje osłupienie, nadawał dalej: Możliwe, że to nie DABLU, tylko DABLU- DABLU albo tak jakoś, to chyba jakieś pożegnanie. Moje szare komórki nie chciały ani się rozjaśnić, ani też bardziej poszarzeć, mało obchodziło mnie jego "dablu", myślałem już o obiedzie i o chłodnym piwku poobiednim. Stiopa, wybacz ale nie znam takiego słowa, to chyba nie po polsku. Stephan pokręcił głową i mruknął: A ja myślałem, że ty znasz polski. Głupio mi było ale naprawdę nie miałem pojęcia co mu odpowiedzieć, zapytałem tylko, gdzie to słyszał, bo jakoś mi to do języka polskiego nie pasowało. Stiopa opowiedział mi, że słucha codziennie na "Deutsche Welle" godzinnego bloku informacyjnego po rosyjsku, przed tą audycją  jest godzinny blok po polsku. Stiopa nastawia radio już 10, 15 minut wcześniej i dlatego zawsze słyszy końcówkę polskiej audycji. Podał mi częstotliwość i czas nadawana, już po dwóch godzinach słuchałem polskojęzycznej audycji na "Deutsche Welle", z niecierpliwością czekałem końca audycji, gdzie jak twierdził Stiopa, polski speaker żegnał tym tajemniczym "dablu". Ostatnia minuta audycji a tu nic, Stiopa coś się przesłyszał, pomyślałem i nagle moje bębenki zareagowały, do uszu dochodził głos speakera: Więcej informacji podajemy na naszej stronie internetowej: Dablju dablju dablju kropka dojczewele slesz sekcjapolska kropka de e.
(www.deutschewelle/sekcjapolska.de). Ręce mi opadły, nawet wtedy nie psioczyłem, że takie "wciskanie" angielskiego w polskie słownictwo, to zaśmiecanie polszczyzny, wtedy myślałem, jak ja wytłumaczę Stiopie, że to jego "Dablu" ma tyle wspólnego z polskim ile ja ze świętym Ignacym.

Kurcze, jak to dobrze jest znać języki  Mrugnięcie
Zapisane
@żmijka
Administrator
Ekspert
*****
Offline Offline

Płeć: Kobieta
Wiadomości: 1898


I get wings to fly... I'm alive ...


« Odpowiedz #3 : Maj 09, 2008, 14:47:18 »

  Niestety tak ciekawych doświadczeń nie miałam jak Ty Herkulesie, jednak pozwolę sobie na skromne wspominki... Pracowałam przez dłuższy okres czasu we Włoszech, przygotowując się do wyjazdu, przede wszystkim położyłam znaczny nacisk na konieczność władania chociaż w minimalnym stopniu tym językiem. Nie miałam na to wiele czasu, zaledwie dwa miesiące do wyjazdu stanowiły dla mnie spore wyzwanie. Mimo to z dnia na dzień podnosiłam sobie poprzeczkę, poznawałam coraz więcej nowych słów. Moje mieszkanie zostało szczelnie obklejone kolorowymi karteczkami, na których miałam zapisane włoskie nazwy danych przedmiotów. Podstawowymi programami telewizyjnymi w tym czasie, stały się dla mnie: Rai Uno, oraz Rai Duo. Przekonałam się, że telewizja w trakcie nauki języka, staje się wyjątkowo przydatnym narzędziem. Poznawałam historię, oraz tradycje tego kraju, chłonęłam właściwie wszystko, by teoretycznie być przygotowaną do życie w nowym środowisku. Wreszcie nastał poranek, kiedy to cała moja rodzinka odprowadziła mnie do autobusu. Przez znaczną część podróży miejsce przy mnie było wolne, dopiero w Milano dosiadł sie do mnie mężczyzna. Właściwie był moim żywym wyobrażeniem prawdziwego Włocha, jego wręcz kruczoczarne włosy, śniada cera, apaszka finezyjnie spleciona na szyi, zapach dobrej wody toaletowej unoszący się w powietrzu, wszystko to przemawiało za jednym - to Włoch! Przywitał mnie w języku włoskim, na co ja grzecznie mu odpowiedziałam, a chcąc nawiązać z nim rozmowę zapytałam o jego docelowe miejsce podróży. Zrobiłam to z drżącym głosem, ciut niepewnie, wszak był to mój pierwszy rozmówca. Ten pokiwał ze "zrozumieniem", spoglądając naprzemiennie na moją twarz i nogi... Poczułam sie dość niezręcznie. Zaczęłam mówić o pogodzie, jednak i to nie skłoniło go do nawiązania ze mną jakiegokolwiek dialogu, nadal wpatrywał sie we mnie i milczał. Wyjaśniłam, że dopiero poznaję ten język, oraz poprosiłam o pomoc i wyrozumiałość jeżeli popełniam jakieś błędy. Po moich słowach uniósł sie nagle z fotela i skierował pytanie do pasażerów autobusu, które brzmiało mniej więcej w ten sposób: "Czy ktoś tu zna dobrze język włoski, bo mam tu towarek i nie wiem jak go poderwać?"- zrobił to w moim rodzimym języku! Wybuchłam śmiechem, mój wyluzowany towarzysz z ogromnym zdziwieniem spojrzał na mnie gdy poprosiłam, by usiadł i nie robił niepotrzebnego zamieszania. Tak poznałam sympatycznego człowieka, który również jechał do Włoch w celach zarobkowych, jednak nauczył się jedynie mówić: Buon giorno. Duży uśmiech
Zapisane
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



« Odpowiedz #4 : Maj 10, 2008, 21:27:57 »

@żmijko, rozbawiłaś mnie.  Chichot Chociaż z drugiej strony, nigdy nie pomyślałbym, że chcąc Cię poderwać należy znać włoski.  Duży uśmiech Duży uśmiech Duży uśmiech
Pozdrawiam milutko
Zapisane
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



MM
« Odpowiedz #5 : Maj 10, 2008, 21:43:53 »

Opowiadanie @żmijki skierowało moją pamięć na południe, to co poniżej opisuję, działo się także nad Adriatykiem, ale po wschodniej jego stronie. Też działo się w autokarze i także byłem zaskoczony.  Chichot

Mireille Mathieu

Sylwestra 2000/2001 spędzałem w Chorwackim Poreću nad Adriatykiem i oprócz tego, że był to Sylwester na przełomie Millennium, był to mój ostatni wspólny Sylwester z moją żoną,  chociaż oba te wydarzenia (Millennium i rozstanie) jakże mało spotykane i rzadkie w życiu każdego człowieka, są czymś wyjątkowym i pozostają w pamięci na zawsze, to zeszły gdzieś tam w cień innego i chociaż błahego, to jednak mimo wszystko, w mojej pamięci nieco wyraźniejszego wydarzenia. Oglądając fotki z tamtego Sylwestra, czy to z rodziną, kumplami czy też ze znajomymi, każdy bez wyjątku, zwraca mi uwagę na osobę, która na tych fotkach jest nie do przeoczenia i każdy, dosłownie każdy pyta, jak to załatwiłeś, że balowałeś tego millenijnego Sylwestra z  Mireille Mathieu?  To nie była oryginalna Mireille Mathieu, ale oprócz fizjonomicznej podobizny obie te damy łączyło coś jeszcze, obie są niezwykle muzykalne. Moja znajoma z fotek uwielbiała grać na organkach, co moje uszy tylko z trudem i tylko czasami znosiły. Zaczęło się to 28 grudnia, kiedy to w bawarskim  Wűrzburgu dosiadło się pewne małżeństwo do naszego autokaru, który wiózł nas do Chorwacji i chociaż „piwkowałem„ sobie z kumplem i mało zwracałem uwagę na to co dzieje się z przodu i z tyłu, to ta podobizna była jednak zbyt uderzająca, aby tego nie zauważyć, nasze żony siedzące za nami już po minucie pytały nas czy widzimy jaka ta babka siedząca przed nami podobna jest do tej słynnej MM. Każdy na to zwrócił uwagę, poza tym ta osoba potrafiła wejść do „centrum uwagi” każdego, kto był obecny, już po kilku minutach jej mąż oświadczył mało zrozumiałym frankońskim dialektem, że jego „Schätzele” (skarbuś)  przygotowała repertuar na całą noc i nie pozwoli nam się zanudzić. Otwierając trzeciego beck'sa  mało obchodziło mnie to co rzępoli na swoich organkach moja sąsiadka z przodu, bo w sumie dobrze mi się gadało z kumplem, poza tym dobrze schłodzony beck'sio zawsze mi smakował i tak naprawdę dopiero wtedy czułem, że mam urlop i że jutro nikt nie zadzwoni z pracy z nowinką, że coś się  stało i powinienem się tym zająć. Sylwester jak już wyżej pisałem był wyjątkowy, Nowy rok, to  było jedno wielkie pijaństwo, które Chorwaci nazywają „degustacją Grappy”. Grappa, to chorwacka śliwowica, dla mnie jednak jest to bimber, który jeszcze 2 dni po „degustacji” rozsadza czachę. Wracając na kacu- gigancie do domu siedziałem potulnie w autokarze obok żony a za sobowtórem MM i marzyłem o beck'siku na złagodzenie kaca, beck'sika nie było za to moja sąsiadka z przodu wyjmując organki zapowiedziała na cały głos, że zagra nam teraz kilka skocznych melodii i jak ktoś zechce, to może śpiewać. Pierwszą melodyjkę przeżyłem, choć uszy skręcało mi w paragraf, druga melodia, to już cierpienia podobne do „niespodziewanej wizyty teściowej” ale i to jakoś przeżyłem, połowa autobusu biła jej brawo podobnie jak moja żona, większość jednak po chwili skończyła klaskać ale moja "exa" jak zwykle chciała jak najdłużej, dlatego „zasyczałem” po polsku: Skończ klaskać, bo babsztyl pomyśli, że mi się to podoba i będzie mi tu rzępolić do samego Wűrzburga!
Na szczęście sąsiadka z przodu schowała organki i rozmawiała sobie z mężem  frankońskim dialektem. Kiedy nasz autokar przejechał już Alpy kierowca zrobił pauzę w jakimś zajeździe, wypiliśmy z kumplem po piwku, kac mijał, humor powracał i nawet nasza MM stawała się w moich oczach sympatyczniejsza od teściowej. Zbliżaliśmy się do Wűrzburga, sąsiadka z przodu wyjęła ponownie organki i zapowiedziała z mało dostrzegalnym frankońskim akcentem, że na zakończenie zagra nam ale przede wszystkim kierowcy i kierownikowi imprezy jako podziękowanie i pożegnanie znaną melodyjkę. Nie jestem fanem tzw. „Heimatmelodie” ale ta melodyjka mi się jakoś podobała i kiedy nasza MM skończyła grać sam jakoś spontanicznie zaklaskałem. Dojechaliśmy do Wűrzburga, nasz sąsiad z przodu żegnał się i dziękował za wspólną imprezę w swoim frankońskim dialekcie, jego żona (sobowtór MM) krótko po nim powtórzyła pożegnanie po czym schyliła się nade mną pytając bardzo poprawna polszczyzną z nieco dziwnym akcentem: I co, chyba nie rzępoliłam zbyt długo? Nie należę do ludzi, którym brakuje słów, czasami naprawdę trudno mnie „zagiąć” w słownych potyczkach, ale wtedy nie mogłem wydusić z siebie słowa, kilka minut później, kiedy autobus przejeżdżał już Wűrzburg, moja żona przemówiła, szydząc nieco ze mnie: Tego to się na pewno nie spodziewałeś? No jasne, że się nie spodziewałem, dała mi pstryczka w nos, ale zawsze mówiłem i powtarzać będę :
Kurcze, jak dobrze znać języki.  Duży uśmiech Duży uśmiech Duży uśmiech
Zapisane
Herkules
Aktywny użytkown.
Użytkownik
***
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 76



« Odpowiedz #6 : Maj 12, 2008, 19:48:50 »

Dzisiaj jeszcze jedna wpadka językowa, czyli Wieża Babel.

Schoppen czy Chopin?


Każdy, kto spotkał się w swoim życiu z dialektem frankońskim (fränkisch), wie że z Frankonem nawet Niemcy z innych Landów mają problemy się porozumiewać. Po pierwsze dlatego, że mają w swym dialekcie słowa, które nie istnieją w języku niemieckim. Po drugie dlatego, że mówią tak niewyraźnie, że często sami, między sobą się nie rozumieją.
Nazwa miasta Schweinfurt wywodzi się z połączenia słów Schwein (świnia) i Furt (bród, płycizna). Jak podają źródła historyczne w XI wieku przepędzano właśnie przez płyciznę na Menie świnie na rynek dawnej osady i tak powstała nazwa miasta Schwienfurt. Złośliwcy twierdzą jednak, że to kłamstwo. Nazwę tę nadano miastu, bo ludzie tutaj nie mówią lecz chrząkają. Jakby na to nie spojrzeć, trudno jest zrozumieć Frankonów. Kiedy przybyłem do Frankonii, zamieszkałem na obrzeżach miasta, gdzie sąsiadami byli tylko rodowici Frankoni. Na początku rozumiałem ich jak przysłowiowe "piąte przez dziesiąte", ale dosyć szybko nawiązałem znajomości w sąsiedztwie. Dzisiaj z perspektywy czasu, muszę przyznać, że większość była nam przyjazna i gotowa do pomocy. Być może dlatego znalazłem tam kumpli, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakty, chociaż mieszkam już w innym miejscu.
Pewnego sobotniego wieczoru, siedziałem na podwórkowej ławeczce z sąsiadami popijając piwko dyskutowaliśmy o Bundeslidze, Samochodach i planach na urlop. W pewnym momencie jeden z sąsiadów zapytał mnie, czy idę też jutro  rano do pobliskiej restauracji. Rano do restauracji? Zapytałem. Tak, bo w niedzielę od dziewiątej jest "Früh Schoppen". Zrozumiałem to jako wczesne Szopenalia, nie wiedziałem jeszcze czy to wczesne (Früh), dotyczy wczesnej bądź co bądź pory dnia, czy też wczesnej twórczości Fryderyka. Jako człowiek przybywający z kraju Fryderyka Chopina nie mogłem odmówić. Poprosiłem żonę aby mi wyprasowała muszkę i białą koszulę, wypucowałem sobie lakierki na glanc i dyskutowaliśmy z żoną o niespotykanym zamiłowaniu do kultury ludzi, którzy na pierwszy "rzut oka", nie sprawiali takiego wrażenia. Długo nie mogłem zasnąć, myśląc o szopenaliach. Pomyślałem sobie, że może po części muzycznej będzie jakaś dyskusja na temat Chopina i jego muzyki. Zerwałem się z łóżka i przez kilka godzin wertowałem wszystkie encyklopedie, starałem się zapamiętać jak najwięcej dat, jak najwięcej utworów i faktów z życia kompozytora. Nie mogłem przecież ośmieszyć się słabą znajomością Chopina i jego utworów. Kwadrans przed dziewiątą ruszyłem na koncert. Wchodząc do restauracji rozglądałem się za wejściem do bocznej sali, gdzie jak sądziłem odbędą się szopenalia. Byłem trochę zdziwiony widząc moich sąsiadów przy długim stole, gdzie siedzieli wraz z innymi jeszcze gośćmi. Oni też byli zdziwieni widząc mnie w muszce i lakierkach. Dosiadłem się do stołu i zapytałem sąsiada, czy to tutaj i kiedy się zaczyna? Patrzał na mnie, na moją muszkę i robił minę jakby nie rozumiał mojego pytania. Ja zrozumiałem w sekundę po tym jak kelner podszedł do stołu z ogromną tacą, na której miał chyba 15 lampek z winem. Lampka do wina, mówi się w Polsce. We Frankonii, to po prostu Schoppen. "Früh Schoppen", to tradycyjne już niedzielne, poranne "kufelkowanie". Kiedy przypomniałem sobie, że pół nocy wkuwałem życiorys Chopina, po to by napić się wina, to żyły na szyi mi się powiększyły, bo muszka jakoś dziwnie zaczęła mnie uwierać. Lakierki też dziwnym zbiegiem okoliczności przestały być wygodne. W domu przy obiedzie opowiadałem to żonie, ponad godzinę się ze mnie śmiała. Nie wiem czy to tylko dlatego, ale od tamtej pory nie założyłem do dnia dzisiejszego muszki ani lakierków i do dzisiaj powtarzam:
Kurcze, jak to dobrze znać języki
Zapisane
Strony: [1]   Do góry
  Drukuj  
 
Skocz do:  

Powered by SMF 1.1.11 | SMF © 2006-2008, Simple Machines LLC | Sitemap

Strona wygenerowana w 0.064 sekund z 21 zapytaniami.

Polityka cookies
Darmowe Fora | Darmowe Forum

akademia polskiserwertrans saigo-no-chi wataha-dahabiga-indaha magic-hogwart